I sie zaczelo.
Przy wejsciu do parku narodowego bylismy okolo 8.30 rano. Pierwsze co uslyszelismy to: "Jestescie juz spoznieni", drugie to "Jakto nie macie kompasu? Tam padal snieg i nie ma tras", a trzecie "Ale jak mozecie wychodzic w dzinsach - tak sie nie da". No ale ze Polak potrafi, przekonalismy Fyiola ze damy rade i wszystko bylo wporzo.Zalozylismy kolce na buty i zabezpieczenie przed sniegiem na nogi (ktore nota bene dostalismy od taty Fyiola) i okolo 9.30 ruszylismy.

Do przejscia bylo 8 km. Roznica poziomow to 1700 metrow. Poczatek wydawal sie latwy, troche sie nabijalismy z tych "Koreanskich gor", taki poczatek trwal 2 godziny. Jako ze nastraszyli nas ze nie zdazymy przed zachodem, postanowilismy sie sprezac. Przewodnik podawal ze przejscie zajmie okolo 8 godzin w lecie.Zrobilismy przerwe w pierwszym schronisku po drodze. Obiadek, kabanosiki (tez z Polski), 라면, i goraca herbatka. Miejsce wygladalo jak zywcem z Nepalu lub Tybetu.

Trzeba bylo ruszac dalej. Okolo 15 gorka zaczela porzadnie dawac po dupie... Stromizny, oblodzone fragmenty, w innych miejscach rozpuszczony od slonca snieg, ktory byl tak sliski ze nie dalo sie ustac.


Po drodze spotkalismy samotna pania, ktora tez szla nasza trasa ... tylko jedna osoba w gore poza nami... Wiec postanowilismy postawic na "teamwork" i razem wychodzilismy reszte trasy. Okazala sie bardzo mila osoba i praktycznie spedzila z nami cala reszte drogi i caly wieczor oraz nastepny poranek.O 16.40, po 7 km drogi, dotarlismy na jakas gorke. Robilo sie juz ciemno. Postanowilismy wiec zrezygnowac ze wspinaczki na szczyt i zatrzymac sie w swiatyni buddyjskiej.

Ktora byla oddalona o 1 km od miejsca gdzie bylismy. Tak wiec kolejne 40 minut i fru. Bylismy na miejscu.
